piątek, 17 kwietnia 2009

Dzień Legend (część 2)

O tym ,jak powstały jedne z najlepszych pierniczków ,
opowiedziała nam klasa IIc.

O TORUŃSKICH PIERNIKACH
Legenda o katarzynkach.
Głosi ona, że znany mistrz piekarski zachorował pewnego dnia tak ciężko, że nie mógł już więcej wypiekać toruńskich smakowitości. Zawołał do siebie swoje jedyne dziecko, córkę Katarzynę, i poprosił ją, żeby postarała się przyrządzić ciasto i wypiec pierniki, gdyż w przeciwnym razie konkurencja zabierze mu klientów i nie będzie mógł utrzymać domu. Kasia tak się przejęła słowami ojca, że natychmiast pobiegła do warsztatu i zarobiła ciasto. Ponieważ nie znalazła form piernikowych, zaczęła wycinać małym kubkiem medaliony i układać obok siebie po sześć sztuk, po dwa w trzech rzędach. W piecu ciasto skleiło się i utworzyło pierniki o kształcie przez nikogo do tej pory niewyrabianym.



Nazajutrz mocno przestraszona, stanęła przy kramie ojca i zaczęła nieśmiało zachęcać do kupna wypieków. Mieszkańcy, zdziwieni nieobecnością mistrza, szybko dowiedzieli się o jego ciężkiej chorobie. Aby pomóc w niedoli, zaczęli kupować pierniki Katarzyny, a ponieważ były one wyjątkowo dobre i posiadały niespotykany dotąd kształt, nazwali je katarzynkami.Ale nie tylko opowiadano o "katarzynce". Powstały również ciekawe legendy o tym, jak to tajemnicze duchy, skrzaty, pszczoły i inne stworzenia pomagały toruńskim majstrom i czeladnikom w wynalezieniu jeszcze lepszego ciasta piernikowego, które wszystkich zadziwi.Jeszcze inne opisują, jak to Mikołaj Czan, pracując u pewnego piekarza, przez przypadek wynalazł pierniki. Pewnego dnia Mikołaj poczuł się bardzo źle i chciał pójść do domu, ale majster stanowczo nie zgodził się, gdyż trzeba było upiec dużo chleba. Młody czeladnik został, ale praca szła mu wyjątkowo opornie i pech chciał, że zamiast wody przez pomyłkę dodał do ciasta miodu. Przerażony stwierdził, że ciasto pociemniało i stało się słodkie. Wszystko jednak zakończyło się dobrze, gdyż w przypływie fantazji powykrawał z ciasta różne śmieszne figurki i upiekł w piecu -i tak powstały pierniki.





W roku 1677 Jan III Sobieski, przebywając w Toruniu, tak ponoć zachwycił się piernikami, które przygotował specjalnie na tę wizytę piernikarz Michał Remlau, że zatrudnił go na swoim dworze w Warszawie. Po zwycięstwie pod Wiedniem Michał, który przebywał tam w charakterze dworskiego piekarza, poznał wielu tureckich kucharzy wziętych do niewoli. Nauczył się od nich wyrobu nieznanych w Polsce pączków, które potem zaczął wypiekać w Toruniu, a na pamiątkę wiktom wiedeńskiej - rogaliki w kształcie półksiężyca.


Klasa IVb przedstawiła legendę o Bazyliszku według tekstu Wandy Chotomskiej

Dawno, dawno temu w lochach średniowiecznej Warszawy żył straszny potwór Bazyliszek. Był wielki, ogromny, miał skrzydła jak nietoperz, ogon jak krokodyl, łapy zakończone szponami i takie oczy, że na kogo tylko spojrzał, ten od razu zmieniał się w kamień.
- Bazyliszkowy wzrok...- mówili ludzie. Szeptem, ze strachem, żeby potwór nie usłyszał. Żeby żadne słowo nie doszło do lochu, w którym spędzał całe dnie. Bo za dnia nigdy z podziemi nie wychodził
- Śpi..- mówili ludzie i z niepokojem patrzyli na ratuszowy zegar.
- Ach, żeby spał jak najdłużej! Żeby choć raz przespał noc! Żeby i nam pozwolił spać spokojnie!
Ale noce nie były spokojne. O północy, niemal jednocześnie z ostatnim uderzeniem zegara, ziemia zaczynała drżeć, kamienie przewalały się z łoskotem, a ludzie zaryglowani w domach szeptali jeden do drugiego:
- Obudził się... Idzie... Wyszedł z lochu... Żeby tylko ominął nasz dom.
Próbowali różnych sposobów, żeby przekonać Bazyliszka - składali mu okup, przed wejściem do lochu kładli jedzenie: tłuste kury, gęsi, barany. Nic nie pomagało. Niektórzy nawet mówili, że po tym jedzeniu Bazyliszek ma jeszcze większą siłę, jeszcze mocniej młóci powietrze wielkimi skrzydłami, jeszcze większe zniszczenie powoduje.Odczyniali czary, szeptali zaklęcia, próbowali święconej wody - wszystko na nic.Ani przebłagać się nie dał, ani walczyć z nim nie było można.
Ba, znaleźli się śmiałkowie, którzy szli do lochów. Kilku z nich sam burmistrz wysłał, obiecując sowitą nagrodę. Uzbrojeni byli po zęby, ale żaden nie wrócił. A broń z którą szli do lochów, znajdowano potem na progach ich domów - pogiętą, połamaną, do niczego nie zdolną. Jakby Bazyliszek rzucił ją tam na znak, na przestrogę, na dowód swojej siły.Lęk chwytał ludzi za gardło
- Broń zniszczył, a ludzi zmienił w głazy... Do końca świata spod ziemi nie wyjdą. Stoją tam w kamienne posągi obróceni...
- Na Bazyliszka nie ma sposobu - tłumaczyły matki synom, a siostry przestrzegały braci:
- Nikomu sie nie uda!
Ale chłopakom myśl o Bazyliszku nie dawała spokoju. I tak sie zdarzyło, że jeden z nich, bardzo jeszcze młody, bo zaledwie piętnastoletni Marek, powiedział któregoś dnia do swojej siostry Magdy:
- Bazyliszek ma takie oczy, że na kogo spojrzy, ten obraca się w kamień. Więc ja, gdybym tam szedł, to to bym wziął nie tylko miecz, ale i tarczę. Tarczą bym się zasłonił, żeby mnie nie widział, i łubudu! na niego!
- Nie pleć głupstw! Na razie nie dorosłeś jeszcze do miecza i tarczy, a jak dorośniesz, to mam nadzieję, że zmądrzejesz!- zgromiła go Magda.
I poszła spać, ani przez chwilkę nie przypuszczając, że brat jeszcze tej samej nocy zakradnie się do komnaty ojca, że weźmie stamtąd miech i tarczę, że cichaczem wymknie się z domu...
Spała tak mocno, że nie słyszała ani ratuszowego zegara wydzwaniającego północ, ani łopotu skrzydeł Bazyliszka.
A rano obudził ją płacz matki:
- Marka nie ma!
Wybiegła przed dom. Na progu leżał połamany miecz, strzaskana tarcza. I kamień. Płaski, ciemny kamień przeorany pazurami Bazyliszka, zgnieciony jego łapą. Jakby na dowód, że taki właśnie los spotkał tych, którzy próbowali z nim walczyć.
" Więc Marka nie ma już wśród żywych...?"
- Nie!- krzyknęła Magda -On żyje! Na pewno żyje!
Rzuciła sie między ludzi. Z płaczem, z krzykiem, z błaganiem:
- Mój brat poszedł do Bazyliszka! Róbcie coś! Pomóżcie! Ratujcie!



Odwracali się od niej mówiąc:
- Dla tych, co idą do lochu, nie ma ratunku. Nikt nie da rady.
Zabiegała im drogę, chwytała za ręce, próbowała przekonać.
- Ja wiem.. -mówiła- jeden człowiek nie da rady, ale jakby wszyscy poszli... Jakby całe miasto stanęło do walki...
Nie chcieli słuchać. Szli do swoich codziennych zajęć, rozkładali kramy na rynku, otwierali stragany.
Szewc nawoływał do kupna butów:
- Buty, buty, buciczki
miękkie jak rękawiczki!
Garncarki zachwalały garnki:
- Do garnków, do garnków,
panowie, panie!
Garnuszki piękne!
Garnuszki tanie!
Sprzedawca luster podsuwał lusterka:
- Lustro nie kłamie,
panie, panowie.
Lustro doradzi!
Lustro podpowie!
I nagle - Magda aż wstrzymała oddech, bo w jednym z tych luster zobaczyła coś dziwnego. Jakby odbicie swoich myśli. I usłyszała szept:
- Rycerze walczą mieczem,
bo to jest ich męska rzecz,
dla słabych rąk kobiecych
za ciężki każdy miecz.
Nic mieczem nie zwojujesz,
więc weź lusterko w dłoń
- lusterko dla kobiety
to niezawodna broń!
Magda nie zastanawiała sie ani przez chwilkę.
- Bazyliszek ma złe oczy. Na kogo spojrzy, ten obraca się w kamień. Więc jeśli spojrzy na siebie...
Chwyciła lustro. Wbiegła do lochu. W mroku. W ciemności. W kamienny korytarz. Między kamienne posągi, które stały wzdłuż ścian. I nagle z daleka, jakby z głębi studni, usłyszała ryk Bazyliszka:
- Kto tu przyszedł, ten nie wróci, zaraz w kamień się obróci!
Przywarła do kamieni. Wstrzymała oddech. Zasłoniła się lustrem. Nogi jej dygotały, ręce trzęsły się jak w febrze.
"O Boże, żebym tylko nie upuściła lustra! Żeby tylko nie upadło!"
Zamknęła oczy. Zbliżał się. Szedł. Słyszała jego kroki. Głos:
- Gdzie masz tarczę? Gdzie masz miecz?
Widzę jakąś dziwną rzecz.
Jakiś potwór patrzy na mnie,
zaraz mu nauczkę dam,
zaraz go zaćmienie w kamień.
Auuuuu! Kto to?
- To ty sam!
Zamieniałeś ludzi w kamień,
teraz sam się w skałę zamień!
- krzyknęła Magda i lustro wyleciało jej z rąk.


Rozbiło się na kawałki, na sto słonecznych promieni. W lochu zrobiło się jasno, posągi przemieniły się w ludzi. Wszyscy wołali:
- Jesteśmy ocaleni! Dziewczyna nas uratowała! Bazyliszek skamieniał, a myśmy ożyli!
Marek tulił ja w ramionach, a ona płakała. Wielkimi łzami z wielkiej radości, że wszystko się tak dobrze skończyło, i malutkimi łezkami z małego smuteczku, że lustro się stłukło. Było takie ładne!
Ale nie martwcie się. W pięć minut później Marek kupił jej jeszcze ładniejsze. I od tego czasu lustra stały się ulubioną bronią warszawianek.
Aha, i jeszcze coś. Jeśli ktoś powie wam, że to nie dziewczyna poszła z lustrem do lochu Bazyliszka, tylko chłopak - nie wierzcie! Lustro w rekach chłopaka??? Nie, nie, w takie bajki żadna dziewczyna nie uwierzy!


Legendę o hejnale krakowskim przygotowała klasa IVc

Legenda mówi o jednym ze strażników miasta czuwającym na wieży hejnałowej Kościoła Mariackiego w czasie najazdu tatarskiego w 1240 roku. Gdy zauważył on nadciągające wojska tatarskie zaczął grać hejnału, który miał ostrzec mieszkańców i obrońców miasta przed nadciągającym niebezpieczeństwem. Strażnik przypłacił jednak swoją czujność życiem. Strzała jeźdźca tatarskiego ugodziła grającego strażnika w gardło, a melodia urwała się w pół taktu. I chociaż Kraków został w czasie tego najazdu niemal całkowicie zniszczony, to ostrzeżenie strażnika pozwoliło przygotować się do obrony miasta i nie poddać go bez walki. Na pamiątkę tego wydarznia i bohaterskiej postawy strażnika melodia hejnału urywa się w pół taktu.